Gwido, Marusza i Bryzga Rosowa
- immj17
- 20 lut 2017
- 6 minut(y) czytania
Jeśli ktoś kiedykolwiek zastanawiał się skąd w herbie Ustki wzięła się Syrenka, być może powinien poznać legendę o Bryzdze Rosowej (tzn. Syrence), wdowie Maruszy i jej synu Gwido, którą to po wojnie wymyślił znany pomorski pisarz Franciszek Fenikowski. Poniżej możecie zapoznać się z treścią legendy. Miłego czytania.
„Morska panna w koronie z modrych fal się wynurza, biało świecą jej dłonie, ryba w dłoniach lśni duża, dar to morskiej królewny, urodziwej jak ranek,
którą wzruszył płacz rzewny najbiedniejszej z ustczanek.
Jest nad Bałtykiem miasteczko z bajki. Gdzie go szukać? Nad ujściem Słupi. Tam, opodal morskiej latarni, bieleją szachulcowe kamieniczki, przypominające domki z pierników. Co wieczór rozjarzają się serduszka w ich okiennicach złotym światłem. Co rano wzlatują nad kominy błękitne ptaki dymów.

W takim właśnie domku, tuż koło przystani jeżącej się masztami smolnych żaglowców, mieszkała przed wielu laty dobra staruszka Marusza Skoczkowa. Żyła samotnie, bo mąż jej umarł, a syn Gwido, sternik kupieckiego okrętu Wieloryb, popłynął w daleki rejs. Tęsknie wyczekiwała jego powrotu.
Inni ustczanie, prócz tych, co pracowali w celnej komorze, porcie, czy stoczni słupskich kupców, ruszali się z domów, kramów, warsztatów tylko wtedy, kiedy jakiś statek stanął na portowej redzie i uderzył w dzwon. Biegli wtenczas hurmem na bolwark przystani, chwytali rzuconą z pokładu linę i holowali okręt na wyznaczone miejsce postoju, za co później szyper musiał im postawić beczkę, lub półbeczek piwa. Marusza nie czekała na głos okrętowego dzwonu.
Co dzień, ledwie ugotowała strawę, zamiotła izbę, podlała czerwone pelargonie w doniczkach na oknie, wychodziła z domku na brzeg morza. Co dnia stukot jej drewnianych trepków budził usteckich mieszczan.
– Marusza dopiero wstała – mówili przewracając się na drugi bok. – Możemy jeszcze z godzinę podrzemać.
Skoczkowa zaś, otulona chustą mijała domy, spichrze, budynek celnej komory. Stawała pod sosną przy ujściu rzeki albo też wspinała się na Lędowskie Wydmy. Przykładała pomarszczoną dłoń do brwi. Patrzyła w dal, ku modremu widnokręgowi, w nadziei, że lada chwila wynurzą się wierzchołki masztów, reje i żagle wyczekiwanego korabia.
– Gwido, Gwido… – powtarzała szeptem w nieskończoność imię jedynego syna, jakby pragnąc przywołać go zza morza.
Smagał ją wiatr, targał siwe kosmyki jej włosów, wymykające się spod rębowanego czepca. Oczy zachodziły jej łzami i krwią.
– Nie patrzcie tak wciąż na Bałtyk, bo oczy sobie wypatrzycie – żartował portowy klucznik. – Nie zobaczycie waszego Gwidona, kiedy na koniec do dom powróci – wtórowali mu celnicy z komory portowej.
A dzieci biegały za nią i pokrzykiwały:
Falę wciąż po fali toń Bałtyku toczy, nie patrz na nie, wdowo, bo wypatrzysz oczy, wyżre ci źrenice wiejba z morza słona, nie ujrzysz powrotu sternika Gwidona
Któż mógł przypuszczać, że spełnią się te złowróżbne przepowiednie? Wdowa wypatrzyła sobie źrenice. Któregoś ranka nie zobaczyła już słońca, wschodzącego z głębiny w purpurze i złocie zórz. Oślepła i nastała dla niej wieczna noc. Nie przestała jednak wychodzić na strąd. Kijem szukała drogi rozpytując napotkanych marynarzy, korabników, przekupki, celników, ba, wójta samego:
– Nie wszedł do portu Wieloryb Prosperusa Niemca? – Nie widzieliście, dobrzy żeglarze, kędyś w zamorskich przystaniach mego syna Gwidona Skoczka? – Nie macie może dla mnie listu od sternika z brygu Wieloryb?
Nie mogła doczekać się pożądanej odpowiedzi. Różne okręty rzucały na usteckiej redzie kotwice. Różni szyprowie wywieszali flagi, dając w ten sposób mieszczanom znak, by łodziami dowieźli im żywność lub beczki słodkiej wody. Niejeden korab wrócił z daleka z bogatym ładunkiem. Niejedną cumę założono na pale, sterczące z rzeki. Wieloryb wszakże nie zjawiał się, chociaż dawno minął naznaczony termin jego powrotu do przystani przy ujściu Słupi.
– Nie – odpowiadali staruszce ustczanie albo ustczanki, wciągające w zastępstwie małżonków na holowniczej linie nowy statek do portu. – To nie Wieloryb, jeno Prorok Jonasz. – Nie – przeczyli celni pisarze. – To nie dla szypra Wieloryba, jeno dla jednego kupca ze Sztokholmu wypisujemy kwit na oclony towar.
Wydała wreszcie Skoczkowa ostatni szeląg ze szkatułki, którą syn wręczył jej przez odjazdem. Poszła więc po zapomogę do właściciela Wieloryba. Bogaty ów słupszczanin, Prosper Niemiec, odpędził wszakże wdowę od drzwi wzgardliwą radą:
– Idź żebrać pod kościół!
Nie skorzystała z niej niewidoma mieszczka. Wolałaby umrzeć z głodu niż wyciągnąć rękę po jałmużnę. Wychudła jak cień, słaniała się z osłabienia, lecz po dawnemu wlokła się każdego ranka o kiju nad Bałtyk.
– Może dziś wróci Gwido… – pocieszała się, szepcząc sama do siebie słowa ostatniej nadziei. – Może przypłynie, nim umrę? Chciałabym pogładzić jego włosy, ucałować oczy, jego źrenicami na świat popatrzeć.
Siły opuszczały ją. Nie skarżyła się nigdy ludziom, lecz któregoś świtu rozpłakała się rzewnie na brzegu. Powierzyła swój nieukojony ból falom, wiatrowi, bławej dali.
Nocka po nocy, dzień po dniu idą, trzy przeszły lata, nie wrócił Gwido. Czyś go porwała, głębino sina? Czy doczekam powrotu syna? Czy nie nadpływa z dali żaglowiec? Wietrze, nim umrę, zdradź mi to, powiedz…
Ledwie skończyła, owionął ją rzeźwy oddech. Usłyszała głos miły, dziewczęcy, śpiewny jak muzyka fal muśniętych powiewem rannej bryzy:
Nie trać nadziei, Maruszo-wdowo, masz przyjaciółkę – Bryzgę Rosową, otrzyjże srebrną z powiek twych rosę, co świt ci w darze rybę przyniosę.
Nieznajoma dobrodziejka stanęła obok niewidomej. Włożyła jej w ręce wielkiego łososia. Dłonią pogładziła zwiewnie jej siwe włosy i rozwiała się bez śladu.
– Dzięki ci, Rosowa Bryzgo, stokrotne dzięki – wyszeptała wdowa, wzruszona dobrocią dziewczyny, której zobaczyć nie mogła, choć czuła jej obecność.
Przestał Maruszę od tego dnia nękać głód. Każdego brzasku dobra Bryzga całowała jej ślepe oczy. Muskała miękko palcami jej twarz pomarszczoną jak zwiędłe jabłko i, nim portowy klucznik zdjął łańcuch zamykający wejście do przystani, nim otwarto celną komorę, zanim dymy zaczęły wzlatywać z kominów miasteczka, a kościelny dzwonnik zadzwonił na Anioł Pański, znikała wręczywszy poprzednio staruszce w upominku wielką, srebrnołuską rybę. Powtarzało się to przez wiele dni bez najmniejszej zmiany. Wdowa sprzedawała łososia na targu, czasem zaś oddawała go piekarzowi lub rzeźnikowi w zamian za pożywienie. Zaczęto znów o niej mówić w mieście. Kupiec Prosper, który miał z ramienia słupskich panów portowych dozorować wójta Ustki, patrzeć na palce pisarzom-przysiężnikom, by nikt z mieszczan nie uchylał się od obowiązków, by ani łaszt pszenicy czy żelaza, ani miech wełny czy chmielu nie przeszedł przez port bez cła, do niedawna jeszczem gdy tylko wspomniano mu nieśmiało, że należałoby dać głodującej Skoczkowej jakieś wsparcie, odpowiadał obojętnie: „Nie chcę słyszeć o niej!” Teraz jął się zastanawiać, czyby nie ukarać Maruszy grzywną pięciu złotych za to, że nie staje z innymi ustczanami do holowania statków.
– Uwolniono ją przecież od tego obowiązku, gdy utraciła wzrok – ośmielił się wtrącić wójt.
– I źle uczyniono – odparł kupiec. – Ma snajdź jakieś ukryte pieniądze, skoro dotychczas z głodu nie umarła! Niechaj więc najmie zastępcę albo zapłaci karę.
Nim wszakże doszło do tej niesprawiedliwości, panna morska, dając Maruszy jak zwykle o świcie srebrny podarunek, powiedziała do niej przyjaźnie:
Bryzgi Rosowej posłuchaj rady: Jutro, nim z morza brzask wstanie blady, przetrzyj źrenice rybią wątrobą; mija niedola, szczęście przed tobą!
Wdowa zrobiła wszystko tak, jak jej morska panna poradziła. Przed trzecim pianiem kurów przetarła zagasłe oczy wątrobą darowanej poprzedniego dnia ryby. Ręce drżały staruszce ze wzruszenia, kiedy wykonawszy ten zabieg, otulała się spłowiałą chustą, zamykała za sobą drzwi piernikowego domku. Pustą uliczką, codzienną swą drogą, którą znała już na pamięć, podreptała ku ujściu Słupi. Stanęła na strądzie obok latarni portowej, zawieszonej na wysokim słupie, w pobliżu czółen przycumowanych do bolwarku.
– Mija niedola, szczęście przed tobą – pluskotały drobne fale o wysokie paliska, wbite w dno rzeki.
Drgnęła Skoczkowa. Wydało się jej, iż powoli rozprasza się otaczający ją mrok, że w dali zaczyna się nieśmiało wychylać z ciemnego morza blady świt. Nie wierzyła oczom, ale światłość rosła, rozjarzyła się różowo i złoto łunami nadchodzącego zza Bałtyku ranka.
– Widzę! – krzyknęła nagle wdowa. – O Rosowa Bryzgo, przyjaciółko, dobrodziejko moja! Widzę! Okręt żaglowy wynurzył się zza widnokręgu… Czy to?…
Łzy nie pozwoliły jej dokończyć zdania. Rozstąpiła się toń. Różanolica, złotowłosa panna morska w bursztynowej koronie świtu wypłynęła z przebudzonej głębiny. Powiało po morzu rzeźwą bryzą, szemrzącą śpiewnie, melodyjnie, w gałęziach sosen na wydmach brzegu:
Zgadłaś, Maruszo, to bryg „Wieloryb”, którego do tej czekałaś pory, otrzyj łez rosę ze siwych oczek, powraca syn twój okrętnik Skoczek…,
Nawet czarodziejskie pióro nie zdołałoby opisać radości, z jaką wdowa powitała jedynaka, gdy ustczanie na głos dzwonu przyholowali Wieloryba do przystani, ani uścisku serdecznego, w który Gwido chwycił siwą swą matkę, ani zdumienia wszystkich mieszczan i mieszczanek, z jakim słuchali opowieści wdowy o dobrej królewnie bałtyckiej, Gostkowej córze.
Na pamiątkę niezwykłego zdarzenia umieścili jej wizerunek wraz z korabiem Prospera w miejskim godle nad drzwiami ratusza, a wójt polecił, za zgodą portowych panów, wypisać pod herbową tarczą kunsztownymi literami następujące słowa:
Spójrz na herb tego miasta. Jest w nim okręt żaglowy i jest ryba grzywiasta w dłoniach Bryzgi Rosowej, – dar bałtyckiej królewny, urodziwej jak ranek, którą wzruszył płacz rzewny najbiedniejszej z ustczanek.”
Comments